Etykiety

2017-12-31

Noworoczna gorączka

Hej Kochani,
Mimo ostatnich przygotowań do Nowego Roku mamy jeszcze chwilkę wolnego czasu.
Została już niecała godzinka 2017 roku.
Czy to był dobry rok? Tak.
Czy 2018 będzie lepszy? Oczywiście.
Życzę Wam żebyście właśnie tak myśleli.
Reszta przyjdzie sama.
Dla niektórych szykują się super wydarzenia, inni  będą chcieli odpocząć.
Dla wszystkich niech ten rok będzie najlepszy.
Dla tego bloga i jego czytelników ten rok też będzie lepszy.
Chociaż to właśnie dzisiaj i to właśnie ten post jest numerem 400.
Będzie lepiej w 2018.
Pozdrawiam
Nicki

2017-12-24

Uśmiech w święta

Hej Kochani,
Już za pare/kilka godzin zasiądziemy do stołów.
Spotkamy się i spędzimy ten czas z najbliższymi.
Pomimo, iż teraz pewnie wszyscy jesteśmy bardzo zabiegani, cieszymy się.
Z okazji świąt życzę Wam moi drodzy:
Byście cieszyli się z każdej chwili
I przekazywali innym swoją radość.
Jest o wiele lepiej, kiedy mija się po drodze uśmiechnięte osoby.
Nieśmy uśmiech wszędzie.
Jest radosny czas.
No i wszyscy mamy wolne ;)
Spędźcie święta w miłym towarzystwie i przyjemnej atmosferze.
Wesołych świąt!
Nicki

2017-12-13

Nurtujące pytania

Hej Kochani,
Witam Was w kolejnym poście.
Minęło już 10 dni, od kiedy mam tatuaż.
Codziennie po 3 razy dezynfekowałam go i smarowałam specjalnym kremem.
We wtorek i środę trochę bolało przy smarowaniu, normalnie tego nie dotykałam.
Nie zakrywałam, bo skóra musiała oddychać.
Chodziłam z podwiniętym rękawem kurtki nawet przy zimnie i silnym wietrze.
Chłód dobrze działał na lekki ból, który czasami mi towarzyszył.
I to wszystko było zgodnie ze wskazówkami.
Ale jedna rzecz mnie zdziwiła.
Zrozumiałam, że po 3 tygodniach miała schodzić cienka warstwa skóry.
W moim wypadku było to po 6 dniach.
Może coś mi się pomieszało, ale to chyba dobrze, że wcześniej zeszła.
Przynajmniej tak to sobie tłumaczę, że szybko się goi.
Jutro już nie muszę niczym smarować i to jest wielka ulga, bo niestety kremik lubił brudzić ubranie, a szczególnie kurtkę.
Dobrze, że w piątek wracam do domu, to będę mogła ją wyprać w normalnych warunkach.
Największą sensację mój tatuaż zrobił w środę, w kółko słyszałam pytania: bolało? ile kosztował? co tu jest napisane?
Jeżeli Wy macie pytania, nawet takie jak te powyższe, to zapraszam do komentowania.
W każdej wolnej chwili z przyjemnością odpowiem.
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nicki

2017-12-05

Marzenia się spełnia

Hej Kochani,
Witam Was w kolejnym poście.
Długo czekałam, żeby napisać ten post. Coś koło roku, bo dokładnej daty nie znam.
Zacznę od tego, że moje motto życiowe brzmi: W życiu trzeba spróbować wszystkiego.
Ostatnio dołożyłam do tego także: Marzenia się spełnia.
Chodzi głównie o to, żeby nie siedzieć bezczynnie, tylko robić to, co się chce. I niczego nie żałować.
I ja tak właśnie zrobiłam. Już kolejny raz.
Jednak pomalowanie włosów w lipcu 2016 nie było bardzo hardcorowe.
Wiecie co planowałam od roku?
Zrobienie tatuażu.
Najpierw wymyślałam w jakich to miejscach mógłby się znaleźć, a potem wzór.
Mój zapał osłabł w połowie roku, jednak po przylocie na Majorkę się nasilił.
95% spotkanych osób miało tatuaże.
Od tamtej pory chciałam mieć tatuaż, ale się bałam. Aż do października.
Wtedy znalazłam wzór, który mną zawładnął. I miejsce przy okazji też już było wiadome.
Czyli zostało już "tylko" pójść i umówić się w studiu tatuażu.
Z tym było gorzej.
Zajęcia na uczelni od rana do wieczora, a w przerwach obiad. Czyli czasu nie ma.
Ale oprócz czasu trzeba znaleźć te studio.
Idąc w połowie października do kościoła rzucił mi się w oczy pewien napis, który jak się okazało, był "nazwą" studia tatuażu.
Sprawdziłam w Internecie, poczytałam opinie i postanowiłam, że tam pójdę.
No i poszłam któregoś razu, ale nawet nie weszłam. Strach wygrał.
Jednak postanowiłam zrobić drugie podejście, lecz w innym studiu, ponieważ z tamtego wyszło dwóch tatuażystów, i nie chciałam żeby mnie później skojarzyli.
Znalazłam w Internecie kolejne, które znajdowało się kilka ulic dalej. Tak myślałam.
Wszystko się rozwiązało, gdy w połowie listopada wysiadłam z metra i przede mną stał baner tego studia.
Gdybym go nie zauważyła, poszłabym w drugą stronę w poszukiwaniu tego studia, a tak miałam już ułatwioną pracę.
Poszłam tam 28 listopada (pewne info z messengera). I nie weszłam.
Po prostu załamka.
Jednak pomyślałam: do trzech razy sztuka.
Wróciłam do akademika i myślałam nad tym.
W środę na wykładach cały dzień o tym myślałam.
Tak się złożyło, że w czwartek zaspałam i zrobiłam sobie dzień wolny.
I to była właśnie moja szansa.
Ogarnęłam się, zjadłam śniadanie i wybrałam się na wycieczkę w stronę metra.
Na moje szczęście przy wejściu akurat odśnieżał jakiś pan, co szybko dotarło do mojej głowy i weszłam.
Akurat jakaś pani miała robiony tatuaż, a ja sierota nie wiedziałam co zrobić.
Tatuażysta zarządził przerwę i zajął się mną.
Pokazałam mu wzór i wybrane miejsce.
Zostało pytanie o cenę i datę.
Bardzo chciałam mieć tatuaż jeszcze w tym roku.
Przypominam: poszłam w czwartek (30.11)
Jaką datę mi zaproponował? Najszybciej piątek (1.12) lub poniedziałek (4.12).
Mało co nie zaczęłam skakać z radości.
I tak oto po namyśle umówiłam się na poniedziałek na godzinę 14.
Do końca dnia i tygodnia chodziłam podekscytowana.
W poniedziałek od 12 do 14 miałam ćwiczenia z informatyki (w zasadzie od 12:15 do 13:45).
Jeszcze nigdy tak szybko nie wyszłam z uczelni. Naprawdę.
Udałam się prosto do studia i weszłam o 13:57.
Na początku się przestraszyłam, bo siedział tam jakiś pan. Myślałam, że pomyliłam godzinę/dzień/czy coś.
Po jego dwóch pytaniach okazało się, że będzie tu pracować. Ulga.
Zaraz przyszedł mój tatuażysta (Emilio) i poszłam z nim omówić sprawę wzoru.
Głównie chodziło mi o sam napis, czcionkę można było zmienić, co też uczyniliśmy.
Odczekałam kilka minut na przygotowanie "prototypu".
W międzyczasie miałam mierzoną rękę kilka razy, w różnych stronach.
Na kartce Emilio przyniósł mój wzór i przymierzał mi go do ręki.
Następnie popsikał mi rękę jakimś płynem i dostałam polecenie, żeby tego nie dotykać przez kilka minut.
W tym czasie przygotowywał, jak się później okazało, kalkę.
Potem znowu popsikał mi rękę, posmarował czymś i przyłożył kartkę, która się przykleiła i po oderwaniu został fioletowy wzór.
I znowu musiałam odczekać 10 minut.
Podczas tej przerwy zostało przygotowane stanowisko pracy. Wszystko obwinięte folią spożywczą.
Emilio poprosił mnie do stanowiska, i po wzięciu głębokiego oddechu, usiadłam.
W międzyczasie zostałam uspokajana przez drugiego tatuażystę.
Emilio naciągnął mi skórę i zaczął swoją pracę.
Zaczął wykonywać napis od końca.
Na początku poczułam lekkie ukłucia.
Ciągle miałam wrażenie, że krew zaraz wystrzeli.
Myślałam, że te widoczne niebieskie żyły są tuż pod skórą.
Na szczęście nic złego się nie wydarzyło.
Przy literce "b" ruchy igły były długie, przez co dodatkowo odczuwałam większy ból.
Jednak w połowie bym nie przerwała.
Bezwiednie zaciskałam prawą rękę i mam nadzieję, że lewej nie, bo mogłam uszkodzić Emilio :)
Dopiero po 75% wykonanej pracy rozgryzłam jak działa ta maszynka.
Po skończonym dziaraniu ręka znowu została posmarowana.
Następnie zobaczyłam w lustrze swój tatuaż i radość była jeszcze większa.
Po skończeniu pracy zostałam dokładnie poinstruowana w zakresie pielęgnacji tatuażu.
Jestem przekonana, że to nie jest mój ostatni tatuaż w tym studiu.
Pomimo, iż boję się ruszać ręką i mnie trochę boli, to jestem mega zadowolona.
Nadal nie mogę w to uwierzyć w 100%.
A teraz krótkie wyjaśnienie tatuażu:
Napis: Diabetic
Tatuaż i cukrzyca będą ze mną na zawsze.
Studio tatuażu: Immortal Art Tattoo Studio
Na Facebooku: @ImmortalArtTattooStudio
Tatuażysta: Emilio Moreno
Zapraszam do obejrzenia zdjęć.
Dziękuję wszystkim, a szczególnie tym, którzy wytrwali do końca.
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nicki



2017-12-03

Koniec pustki

Hej Kochani,
Witam Was po dłuższej przerwie.
Nie chciałam, żeby tak było.
Wiem jednak, że moje usprawiedliwienia nic tu nie wniosą.
Mam nadzieję, że podczas tych prawie dwóch miesięcy, w jakimś sensie zmądrzałam :)
Nie chciałabym Was opuszczać, bo daje mi to pustkę.
Po statystykach widzę, że niektórzy zaglądali tu, pewnie z nadzieją na nowy post.
Nie obiecuję, że teraz w rekompensacie posty będą pojawiać się bardzo często.
Nie mam pojęcia jaka będzie to częstotliwość.
Mam nadzieję, że na tym poście się nie skończy.
Tego jestem pewna, bo wkrótcę chcę się z Wami czymś podzielić.
No to zostaje nam trzymać kciuki, żeby wszystko się udało.
Życzę Wam miłego dnia i całego tygodnia.
Pozdrawiam
Nicki

2017-10-16

Weekendy w domu, czy w akademiku?

Hej Kochani,
Witam Was w kolejnym poście.
Post ten miał aię pojawić na blogu tydzień temu, więc przepraszam za opóźnienie.
Będzie on o tym samym, co miał być.
Tak więc już nie przeciągam i zapraszam do czytania.
Studia w innym mieście jak wiadomo wiążą się z jedną bardzo oczywistą sprawą, a mianowicie chodzi o weekendy.
W ubiegły piątek pierwszy raz wróciłam do domu na dwa dni.
Tak się złożyło, że akurat mój tata jechał z Warszawy do domu.
Dodatkowo miałam przełożone ćwiczenia na wcześniejszą godzinę i miałam wolne już o 12.
Przed wyjazdem powyjadałam z lodówki wszystko to, co mogłoby się zepsuć.
Posprzątałam w pokoju i spakowałam walizkę.
W czwartek myślałam, że pojadę z plecakiem, ale jak przygotowałam wszystko do spakowania, to musiałam wziąć walizkę.
W domu nie było jeszcze tylko mamy, a kot został porządnie wymiętoszony.
Mam wrażenie, że rodzina pomyślała, że ja nic nie jadłam w ciągu tygodnia.
A to dlatego, że najpierw zjadłam 3 jajka, potem talerz frytek i jeszcze jakieś kanapki.
To był jakiś nagły głód, bo moje studiowanie nie przypomina tego stereotypowego, gdzie student je mało i tylko parówki z czajnika.
Jeszcze żadnych parówek nie jadłam.
Zabrałam ze sobą do domu kilka zeszytów i notatki do przepisania, bo miałam zamiar się pouczyć.
Niestety słabo to wyszło, czas bardzo szybko upłynął.
Notatki udało mi się przepisać dopiero w pociągu do Warszawy.
Chociaż w sumie pracę domową z chemii, którą chciałam zrobić w domu, robiłam w niedzielę wieczorem, czyli już w akademiku.
Przynajmniej w sobotę mogłam się wyspać w swoim łóżku.
Jeden weekend spędziłam w Warszawie, drugi w domu.
Patrząc z okna w akademiku, na przeciwko nie było już tyle pozapalanych świateł, co w ciągu tygodnia.
A w domu była rodzina.
Jeszcze jedną wielką różnicą jest liczba schodów pokonywanych w ciągu dnia.
W domu mam ich 14, ale bez potrzeby nie schodzę na dół.
W akademiku każdemu wyjściu na uczelnię, czy do sklepu towarzyszą 72 schody.
Przy schodzeniu jest łatwo, ale jak trzeba wejść na te czwarte piętro z większymi zakupami, to się wszystkiego odechciewa.
No cóż, przynajmniej wyćwiczę sobie jakieś mięśnie, a potem na nogach będą wystawać żyły :)
Właśnie, wspomniałam o zakupach.
Polecam aplikację Qpony, w której znaleźć można kupony rabatowe i gazetki sklepów.
Za każdym razem jak mam iść po zakupy, patrzę na oferty promocyjne i w ten sposób wybieram, do którego sklepu pójdę.
W pobliżu mam (z tego co wiem) takie sklepy jak: Biedronka, Intermarche, Piotr i Paweł, E.Leclerc i Żabka.
No to jak już wyszliśmy z kampusu, to serdecznie polecam takie coś jak Kumpir&Kebab.
Knajpka mieści się na ul. KEN, ale gdzie dokładnie, to nie potrafię wytłumaczyć.
Ja jadłam tam dwa razy jednego kebaba.
Zwie się chyba Kebab Box, można wybrać rodzaj mięsa i sos, a także czy w środku mają być frytki, czy coś innego.
Moja ulubiona wersja jest z kurczakiem, sosem łagodnym i frytkami.
Za pierwszym razem wzięłam to na wynos i pudełko było zapełbione w 4/5.
Natomiast za drugim razem jadłam na miejscu i pudełko było wypełnione na maxa.
Oczywiście niektórzy zamawiają na miejscu, a wychodzą.
Pewnie robią tak ze względu na ilość żarełka.
W sumie następnym razem chyba też tak zrobię.
Co do poznawania Warszawy, to post może pojawi się w następny weekend, bo wtedy nie wracam do domu.
I tak postanowiłam, że pochodzę i pojeżdżę po stolicy.
Może akurat trafię na coś ciekawego.
A może wiecie o jakimś wydarzeniu i chcielibyście się podzielić?
Albo chociaż coś ciekawego do zwiedzenia?
Za wszystko dziękuję.
A najbliższy post będzie o oczątkach studiowania.
Mam nadzieję, że ten post Wam się spodobał.
Jeżeli macie jakieś pytania, to zapraszam do komentowania.
Życzę miłego weekendu.
Pozdrawiam
Nicki

2017-10-05

Studenckie all-in-one

Hej Kochani,
Witam Was w kolejnym poście.
Dzisiaj będzie pierwszy post, który piszę jako studentka.
I o studiach będzie.
Pewnie myślicie teraz, co ja tam wiem o studiach.
No właśnie mało, ale poznaję to nowe życie.
I tak oto jestem właśnie po dwóch dniach zajęć.
Wczoraj miałam 2 ćwiczenia, a dzisiaj 4 wykłady.
Wczoraj wpadłam na bardzo ciekawy (tak uważam) pomysł.
Już wiem, że na ćwiczeniach się sporo pisze.
I po to studenci noszą zeszyty.
Wczoraj miałam ze sobą jeden zeszyt i teczkę z białymi kartkami.
Oczywiście, przepiszę w weekend wszystko z kartek do zeszytu (z chemią nie ma żartów).
Co wieczorem wykombinowałam? Że na dzisiejsze wykłady wezmę tylko teczkę.
Za to w tej teczce będę miała wszystko, co potrzebne - kartki, długopisy, linijka i gumka (jakby mi się nudziło).
I powiem Wam, że to świetne rozwiązanie.
Mając notatki na kartkach macie łatwiej.
Np. jadąc gdzieś, nie musicie targać wszystkich zeszytów, tylko kilka kartek.
Oczywiście to zależy też od przedmiotu, ile będzie pisania itp.
Na zdjęciach poniżej możecie zobaczyć moje studenckie all-in-one, a także część notatek z pierwszych ćwiczeń z chemii.
Jeżeli chcecie jakiś specjalny post związany np. z akademikiem, chętnie wysłucham propozycji.
Jestem tu, żeby sobie i Wam pomagać.
Mam nadzieję, że ten choć krótki, to jakże inny post okazał się interesujący.
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nicki




2017-09-27

Wyprowadzka, czyli początek w akademiku

Hej Kochani,
Witam Was w moim pierwszym warszawskim poście.
Tak, dzisiaj się wprowadziłam do swojego pokoju w akademiku.
Mogę posługiwać się słowem/wyrazem "swojego", bo jest on jednoosobowy.
Moja komnata znajduje się na samym końcu czwartego piętra w akademiku Grand.
Do korytarza wchodzi się przez samozamykające drzwi.
Korytarz ma wymiary ok. 1m na 2-2,5m.
Po lewej stronie są drzwi do łazienki, a na wprost do pokoju.
Wyposażenie łazienki i pokoju znajdziecue na zdjęciach.
Ja opiszę tylko swoje wrażenia.
Myślałam, że wszystko będzie mniejsze i w gorszym stanie.
Jestem pozytywnie zaskoczona ogólnym stanem.
Wszystko ładne, nie śmierdzi i nie ma karaluchów.
Dużo szafek, półeczek (w łazience) i nawet sporo miejsca.
Dodatkowo okno prawie na całą ścianę.
Ah, no tak, wymiary pokoju: 2,8m na 3,5m.
Przed wprowadzeniem szukałam informacji na temat pokoju jednoosobowego, ale nigdzie nic nie znalazłam.
Tak więc ten post jest taką właśnie podpowiedzią dla przyszłych studentów.
Oczywiście odnoszę się do pokoju w akademikach SGGW, bo podobno we wszystkich jest prawie tak samo.
Co mnie bardzo zdziwiło w pokoju, to obecność 8 gniazdek, 3 "wtyczek" na Internet, jednej na TV i jeszcze jakiejś.
Mój tata pomyślał, że to pokój dla informatyka, ale przecież mój akademik jest dla żywieniowców.
Chyba w łazience nie ma żadnego gniazdka.
Teraz tak się zastanawiam, czy nogi mi się zmieszczą wyprostowane na łóżku, bo wydaje się ono jakieś małe.
Przy kwaterowaniu dostałam pościel wraz z poszewkami, koc i lampkę na biurko.
Zapewnione miałam też: lodówkę, krzesło, zestaw do sprzątania i kosz na śmieci.
Może jak wyjadę już na stałe w sobotę, to wstawię więcej zdjęć, a na razie daję to, co mam.
Wybaczcue za chaos, ale co mi się przypomniało, to pisałam.
Kwaterowanie było we wtorek, ale ze względów własnych kończę ten post w środę.
Zapraszam do obejrzenia zdjęć.
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nicki





2017-09-24

Grzybobranie

Hej Kochani,
Witam Was w kolejnym poście.
Na najbliższy post miałam już pomysł, ale tak wyszł, że będzie coś innego.
Jak wiadomo, przez tą jakże "wakacyjną" pogodę w lasach jest wysyp grzybów.
Cieszą się ludzie, cieszą się zwierzęta.
Tylko ja się nie cieszę. Nie lubię grzybów.
Kiedyś byłam na grzybach z babcią i dziadkiem.
Po powrocie cieszyłam się z nowego kolczyka.
Tylko, że nie miałam jeszcze przekłutych uszu.
Moja mama zorientowała się i to był kleszcz.
Miałam wtedy chyba 6 lat.
Później do lasu już nie jeździłam.
Aż do dzisiaj.
Miała jechać cała rodzina albo nikt.
No i pojechaliśmy.
Myślałam, że ja tam będę sobie zwyczajnie chodzić, jednak zaraz po wyjściu z samochodu znalazłam dużego borowika.
No tak, na grzybach znam się tak bardzo, jak np. na tańcu. Czyli jest słabo.
Wiedziałam tylko, że spód kapelusza musi być poduszką.
Jak się pod koniec wyprawy okazało, kanie mają blaszki, a nie są trujące.
Udało mi się nazbierać kilkanaście grzybków.
Jednak za często nie patrzyłam na podłoże, bo odgarniałam patykiem pająki i zbierałam pajęczyny z przed twarzy.
Grzyby szybko znikają, więc jeżeli chcecie je pozbierać, to śpieszcie się.
A poniżej przedstawiam Wam moje ładniejsze zdobycze.
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nicki



2017-09-23

Majorka część 3

Hej Kochani,
Witam Was w kolejnym, a za razem ostatnim majorkowym poście.
Tym razem przygotowałam post zdjęciowy.
Będzie w nim wszystko to, co przywiozłam z Majorki.
Od razu powiadamiam, że w hotelu poczęstowałam się wszystkimi ulotkami. Ale spokojnie, na zdjęciach umieszczę tylko to, co ciekawsze.
Tak więc zapraszam do obejrzenia zdjęć.
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nicki









2017-09-14

Majorka część 2

Hej Kochani,
Witam Was w drugim majorkowym poście.
Jak wspomniałam w pierwszym z tej serii, dzisiaj będzie o hotelu, w którym pomieszkiwałam.
Na początku jednak to czego zapomniałam poprzednio.
Lotnisko znajduje się w stolicy, którą jest Palma de Mallorca, a autobus z lotniska zawiózł mnie do El Arenal.
Według mnie to miasto typowo turystyczne, ale całego nie zwiedziłam.
Większość uliczek jest jednokierunkowa, nawet niektóre główne.
Zakwaterowana byłam w Hotel Ipanema Park, który posiada bliźniaka za ulicą - Hotel Ipanema Beach.
Już na wejściu zaskoczenie, bo hotel nie posiada gwiazdek, tylko muszelki :)
Recepcja na przeciwko wejścia, więc człowiek się nie zgubi.
Po lewej stronie kanapy i fotele, a także wejście do baru i na basen.
Po prawej winda, schody i "stołówka".
Miałam pokój nr. 307, więc na trzecim piętrze.
Podczas całego pobytu skorzystałam z windy tylko raz, na początku.
Potem za każdym razem pokonywałam 57 schodów, bo można było poskakać.
A w windzie co zrobisz? No właśnie, nic.
Zaraz po przyjeździe była kolacja - wszystkie posiłki były w formie stółu szwedzkiego.
Wybór był całkiem spory, każdy znalazł coś dla siebie.
Nawet ja miałam świeżo wypiekane bułki bezglutenowe.
Wystarczyło poprosić kogoś z obsługi i były gotowe po 8 minutach.
Tak więc bezglutenowcy - miejsce sprawdzone i godne odwiedzenia.
Przy każdym "daniu" stały tabliczki z nazwą, w tym na samym dole po polsku.
Do śniadania podłączone były automaty z napojami - tu już tylko po hiszpańsku.
Natomiast do obiadów i kolacji - lody.
Lodową normę miałam wyrobioną już trzeciego dnia, bo prawie zawsze brałam po 2 gałki każdego z 3 smaków.
Do tego 3 polewy i kolorowa posypka - jak korzystać, to na całego.
Posiłki były wydawane w godzinach:
7:45-10:30 - śniadanie
13:15-15:15 - obiad
18:30-20:45 - kolacja (lub coś koło tych godzin)
Pomiędzy posiłkami można było korzystać z basenu.
Mała część to brodzik (może 3 m²), a większa to normalny basem z szybkim wzrostem głębokości (od 1,4 m do 2,3 m).
Nie był ani mały, ani ogromny.
Kilkanaście osób mieściło się jednocześnie i było jeszcze miejsce na skoki do wody.
Wokół basenu były porozstawiane leżaki i kilka stolików pomiędzy nimi.
Z basenu można było korzystać średnio do 21.
Nad wejściem do baru była duża dmuchawa, pod którą stałam nawet po kilka minut po spaleniu przez słońce.
W barze miło się siedziało i czytało książkę.
Co prawda, robiłam to tylko raz i to w sobotę, ale czytałam przez ponad 3 godziny, co oznacza, że miło spędziłam ten czas.
A propos końca wyjazdu - w hotelu jest przechowalnia bagażu.
Nie wiem, czy to już wszystko.
Pewnie nie, dlatego jak coś mi się przypomni ważnego, to dopiszę.
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nicki





2017-08-31

Dzień blogera

Hej Kochani,
Witam Was w kolejnym poście.
Długo mnie nie było, ale o tym wiedzieliście.
Teraz przychodzę do Was z pierwszym świątecznym postem w tym roku.
Dzisiaj mamy Dzień Blogera.
Haha, czyli kogo?
Nie jestem od oceniania czy nadawania ról osobom, ale powiem jak ja to widzę.
Na miano blogera trzeba sobie w pewnym sensie zasłużyć.
Blogerem nie nazwałabym osoby, która napisała jeden, czy dwa posty i porzuciła blog.
Nie jest to także osoba, która na lekcji informatyki dostała pracę do wykonania, która ma na celu prowadzenie bloga.
Prawdziwy bloger pisze kolejne posty, bo to lubi.
Nie jest on do niczego zmuszany.
Podam tutaj rzykład ze swojego życia.
Zakładając bloga nie miałam w głowie ciekawych pomysłów na posty, co można zauważyć czytając moje początkowe wypociny (nie polecam).
Miałam przerwę. Wróciłam.
I tak od trzech lat jestem tu z Wami.
Nie piszę regularnie, w dalszym ciągu moje pomysły nie są bardzo satysfakcjonujące.
Jest jedno ale.
Zawsze nagle wpada mi coś do głowy, co nadaje się do podzielenia z Wami, a przynajmniej mam taką nadzieję.
Czasami długo mnie tu nie ma, ostatnio jest bardzo mało postów, ale po co pisać pierdoły, skoro można raz na jakiś czas wrzucić coś wartościowszego.
Mój blog jest moim częściowym pamiętnikiem.
Bywa, że piszę pod wpływem emocji. Wtedy wszystko może wydawać się jak po wybuchu bomby.
Mam napady niechęci do pisania.
No i najważniejsze:
Pomimo tego wszystkiego, podczas tworzenia nowych postów tracę poczucie czasu i czuję radość.
I widzę, że Wam to też nie przeszkadza.
Czy dzisiaj świętuję? Tak, bo nikt mi tego nie zabroni.
Pochłonęłam się blogowaniem i mam nadzieję, że szybko się to nie skończy.
A żeby było lepiej, już niedługo pojawi się pierwszy post dotyczący moich wakacji na Majorce.
Zapraszam do czytania.
A wszystkim blogerom życzę wytrwałości i radości z roli blogera.
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nicki

Majorka część 1

Hej Kochani,
Witam Was w pierwszym majorkowym poście.
Wróciłam i troszkę odpoczęłam, więc zabieram się do roboty.
To był naprawdę zaskakujący tydzień i nie wiem od czego zacząć.
Wypadałoby oczywiście od podróży, ale zobaczymy co z tego wyjdzie.
Samolot miał odlecieć o 14:05.
Mimo tego trzeba było być dwie godziny wcześniej na odprawie.
Kolejka po bilety i oddanie bagażu wydawała mi się spora, ale dopiero za mną tak naprawdę się zaczęła.
Potem przeszłam do kontroli wraz z bagażem podręcznym.
Nie mogłam być "skanowana" wraz z pompą insulinową, więc przeszłam kontrolę jak na filmach.
Mam nadzieję, że ludzie za mną mieli jeszcze dużo czasu do odlotów, bo trochę wstrzymałam ruch.
Przez godzinę chodziłam po obszarze bezcłowym, a potem siedziałam przy "bramce" do samolotu.
Po sprawdzeniu biletu przeszłam do autobusu.
Niestety w Polsce nie było w(y)chodzenia przez rękaw do (z) samolotu.
Z autobusu cała gromada ludzi ruszyła w stronę samolotu.
Ja miałam wejść tylnymi drzwiami.
Wszystkich witały miłe stewardessy i jeden steward.
Po znalezieniu miejsca w samolocie czekałam na resztę pasażerów.
Około 14 odbyły się szkolenia dot. zapinania pasów, korzystania z kamizelki i maski.
W końcu samolot zaczął jechać na pas startowy.
Chwilę tam postał i wystartował.
Oderwałam się od ziemi po 27 sekundach.
Wznoszenie trwało prawie 30 minut, a w tym czasie uszy zatkały mi się niezliczoną ilość razy.
Przez deszczową pogodę w Warszawie widoczność była ograniczona, ale zaledwie po kilku minutach widać było już słońce.
Lot trwał prawie 3 godziny.
Leciałam nad Czechami, Austrią (piękne Alpy), Włochami, Minorką i Majorką.
Dlaczego nad Majorką? Bo lotnisko jest na południu wyspy.
Z całego lotu najgorsze było lądowanie, ale to zależy od pilota, czy coś takiego.
Poerwsza różnica na nowej ziemi: brak chmur, brak deszczu, słońce.
Pogoda piękna, a ludzie poubierani w swetry i bluzy hahaha.
Wyjście z samolotu było przez rękaw.
Odszukanie "odbieralni" bagażu zajęł chwilkę, ale i tak moja walizka była prawie na samym końcu.
Następnie trzeva było odszukać kogoś z biura podróży, co też pochłonęł kilka minut.
Jak się okazało, z całego samolotu, do mojego hotelu jedzie tylko 18 osób.
Na miejsce zawiózł nas autobusik i cdn.
Zapraszam już niedługo do kolejnego majorkowego posta, tym razem o hotelu.
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nicki







2017-08-17

Zmiana bloga? To już koniec...

Hej Kochani,
Witam Was w kolejnym poście.
Ostatnio zauważyłam, że jest tu więcej przepisów.
Ale spokojnie, będą też i inne posty.
Mam teraz czas na gotowanie i pieczenie, więc jak wyjdzie mi coś lepiej, to wrzucam to tutaj.
To mój taki sposób na zapamiętanie przepisów.
W kolejnym tygodniu raczej nie pojawi się żaden post z powodu mojego wyjazdu.
Chociaż po dzisiejszym zamachu w Barcelonie jest niepewny.
Otóż miałam (dalej mam) z rodziną lecieć na Majorkę.
Po powrocie mam nadzieję, że zasypię Was zdjęciami i wspomnieniami.
Jeśli się uda, to będę pierwszy raz lecieć samolotem.
A jak u Was zapowiada się końcówka wakacji?
Jeszcze jakieś wycieczki w planach?
Oby pogoda dopisała.
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nicki

2017-08-16

Ciasto biszkoptowe ze śliwkami

Składniki:
  • 5 jajek
  • 1,5 szklanki cukru
  • 2 szklanki mąki
  • ½ łyżeczki proszku do pieczenia
  • Śliwki (bez skórek)

Przygotowanie:

Jajka z cukrem miksować 5 minut, masa musi zwiększyć znacznie swoją objętość.
Dodać mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia i miksować do połączenia składników na małych obrotach.
Po wymieszaniu masę wylać na blachę wyłożoną papierem.
Na wierzchu poukładać śliwki lub inne owoce.
Najpierw całość posypać cukrem waniliowym, a potem jeszcze zwykłym.
Piec w temp. 180° przez 39 minut, a po upieczeniu zostawić w wyłączonym piekarniku na 10-15 minut.
Wystarczy już tylko rozkoszować się smakiem.
Ciasto jest bardzo dobre trochę ciepłe, a także prosto z lodówki.

Smacznego :)


2017-08-10

Teoria? Praktyka? A może się poddałam?

Hej Kochani,
Witam Was w kolejnym poście.
Po tytule można przewidzieć, że będzie on znowu o prawie jazdy.
No i to prawda, więc zapraszam.
Jak wiadomo skończyłam teorię. To było w środę (26.07).
W poniedziałek (31.07) zdobyłam z biura numer do mojego instruktora, do którego zadzwoniłam po południu.
Niestety okazał się, że pierwszy wolny termin ma w poniedziałek 14.08.
No i na tym stanęło.
Więc miałam dwa caluśkie tygodnie do pierwszej jazdy.
Z każdym kolejnym dniem myślałam jak już blisko.
Na szczęście dni szybko mijały, szczególnie weekend.
Nadszedł poniedziałek (7.08), miałam nastawiony budzik na 7:45.
Dlaczego? Nie pamiętam.
Moja mama akurat miała na późniejszą godzinę do pracy i wstała tak jak ja.
Jak to zwykle rano, zaraz po wstaniu zrobiłam fryzurkę, żeby włosy mi do wszystkiego nie leciały.
Wpuściłam kota do domu, nakarmiłam i pomiziałam przed snem.
Krzątałam się po domu, żeby mama miała wolną kuchnię, by w spokoju zjeść śniadanie.
Kiedy już poszła się szykować, zrobiłam sobie śniadanie, które powoli zaczęłam jeść. Była godzina 9:03.
I jak już wsadzałam do buzi ostatni kawałek kanapki, usłyszałam wibrację mojego telefonu.
No to pobiegłam z tą kanapką w buzi do pokoju.
I tu niemałe zaskoczenie, dzwonił mój instruktor.
Nie byłam za bardzo świadoma co się dzieje, więc prawdopodobnie wytarłam uwaloną rękę w koszulkę.
I co się okazało jak już odebrałam?
Wypadła jedna osoba i instruktor jest wolny od 10 do 12.
Moja mama już wychodziła, ale usłyszała, że z kimś rozmawiam, więc to sprawdziła.
No i po spojrzeniu na zegarek (9:05) dała mi chwilkę na ubranie się i umycie zębów.
I tak oto w cztery minuty byłam już w samochodzie razem z mamą.
Ahh, jeszcze zaraz po telefonie biegałam po domu i piszczałam ze szczęścia.
Całą drogę byłam podekscytowana i miałam w głwie kilka pytań.
Popełniłam najgorszy błąd: nie spytałam jakim samochodem jeździ.
I po dotarciu na miejsce miałam jeszcze 25 minut (nie wiem dlaczego tak szybko szłam), chodziłam w różne strony, żeby czas jakoś upłynął.
O godzinie 9:54 stanęłam już pod budynkiem szkoły jazdy. I tak stałam i stałam.
Dokładnie przede mną (na parkingu wzdłuż budynku) zatrzymała się czerwona eLka.
W głowie miałam totalne zamieszanie, bo nie wiedziałam, czy to mój samochodzik.
Na szczęście moje wątpliwości szybko zostały rozwiane, kiedy to jakaś dziewczyna do niego wsiadła. Więc ok, czekam dalej.
Podjechały dwie kolejne eLki i dalej pojechały.
A ja tak sobie stałam do 10:04.
Już chciałam przysiąść na małym murku, ale nagle usłyszałam swoje imię.
Okazało się, że to mój instruktor.
Wskazał mi samochód, do którego miałam wsiąść na miejsce pasażera.
No i tu mała ciekawostka: ja nie jeżdżę z przodu. Kiedyś jak jechałam z mamą z przodu, to po prostu zrobiło mi się niedobrze.
No i siedziałam w autku do 10:07, wtedy pojawił się pan K., który wyszedł z budynku.
Początek szkolenia to była teoria w praktyce, czyli nauka o pedałach, światłach, przełącznikach, kierownicy, fotelu, kontrolkach, itd.
Słuchałam bardzo uważnie i obserwowałam co się dzieje.
Po około 40 minutach nauki zostałam zawieziona na jakiś pusty parking przed blokiem. W okolicy puste uliczki, większość jednokierunkowe.
Na tym parkingu przesiadłam się na miejace kierowcy i poustawiałam wszystko jak w pierwszym zadaniu egzaminacyjnym.
Przeszłam także test ze znajomości skrzyni biegów
No i po chwili ruszyłam. Lecz zaraz silnik zgasł.
Ahh, te sprzęgło.
Skręciłam na parkingu w stronę wyjazdu i wjechałam na główną ulicę.
Tam moim zadaniem było jechanie i zatrzymywanie się.
Stopniowo jakoś się to udawało.
Skręcałam w jakieś uliczki w strefie zamieszkania i jeździłam.
W końcu nadszedł czas na wjechanie na główniejszą drogę i pytanie: czy dam radę dojechać pod szkołę.
Postanowiłam, że się uda.
Jakie miałam szczęście, że na rondo mogłam wjechać od razu, potem na skrzyżowaniu miałam pierwszeństwo. Uff.
Podczas mojej pierwszej jazdy były dwie interwencje instruktora, kiedy przejął kierownicę i samochód zgasł mi max. 6 razy.
Ale w zasadzie te interwencje były konieczne, bo ja jestem zielona w parkowaniu i dziwnym manewrze, jakby zawracaniu.
Jak dojechaliśmy na miejsce, byłam lekko zszokowana (głównie faktem, że oboje żyjemy).
Potem jak wracałam autobusem, to obserwowałam kierowcę, który troszkę wariował na drodze.
Ale to co najważniejsze chciałam Wam przekazać, a szczególnie przyszłym kierującym eLkami: zapytajcie chociaż o rejestrację.
A jak wiecie jak wygląda osoba, która będzie Was szkolić to jeszcze lepiej.
Dlaczego? Bo dowiedziałam się, że moja eLka była w naprawie i pan K. jeździł zapasową.
Myślę, że moja kolejna jazda będzie już bardziej odważna, albo chociaż z mniejszą ilością myśli w głowie.
Doświadczeni kierowcy: może macie jakieś rady dla zielonych?
Ważne pytanie: czy te 30 godzin wystarcza?
Wytrwalcom gratuluję, że dotarli aż tutaj.
To by było na tyle.
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nicki

2017-07-26

Wakacje? Studia? A może coś innego?

Hej Kochani,
Witam Was serdecznie w kolejnym poście.
Ostatnio jest ich bardzo mało, w dodatku z serii kulinarnej. Duże zamieszanie.
Przejdę do tematu.
Jak już wiadomo, w kwietniu ukończyłam szkołę, a w maju miałam matury.
W czerwcu zaczęła się rekrutacja na studia.
Miałam niemałe problemy z wybraniem kierunku/ów studiów.
Całą drugą klasę aż do końca pierwszego semestru trzeciej klasy chciałam iść na Matematykę stosowaną.
Za bardzo nie wiedziałam co to jest, co po tym można robić, gdzie pracować, ale cóż, to przecież matematyka - 💜
W okolicach marca moja mama wydrukowała informacje o kierunku Kognitywistyka.
Zaciekawiło mnie to, ale myśl, że ten kierunek jest w Warszawie trochę mnie przeraziła.
Po kilku dniach okazało się, że podobny kierunek - Kognitywistyka i komunikacja - znajduje się w Białymstoku.
30 maja byłam w odwiedzinach w gimnazjum i rozmawiałam z moją wychowawczynią o studiach.
Pod koniec mojej wizyty okazało się, że ona sama by poszła na Kognitywistykę, ale nie ma podyplomówki z tego kierunku.
Zaczęłam się bardziej interesować tym kierunkiem.
W końcu zarejestrowałam się na poniżej wymienione kierunki i uczelnie:
Kognitywistyka - Uniwersytet Warszawski
Matematyka stosowana - Politechnika Białostocka
Informatyka i ekonometria - SGGW
Każdy kierunek inny i na różnych uczelniach.
Na każdej z wyżej wymienionych uczelni były różne daty ogłoszenia wyników.
Najpierw była PB i tam informacja: kandydat niezakwalifikowany na studia.
Następnie SGGW i taka sama informacja.
Na UW było też identycznie.
I tak oto w pierwszej turze wszędzie się nie dostałam.
Druga tura na PB była tego samego dnia, co pierwsza na UW. Nic się nie zmieniło, dalej byłam nie przyjęta.
Jak już cztery razy się nie dostałam, to czułam się strasznie.
No bo kurcze, ktoś czeka, dwnerwuje się, a tu nic.
To było nawet gorsze niż sama matura.
Ahh, no tak, na UW byłam 208 na liście rezerwowej.
Czyli szansy już nie ma.
Piąta szansa (na SGGW) była w ten poniedziałek o 10.
Jeszcze dodatkowo okazało się, że można zmieniać wybrany kierunek.
No i od piątku zastanawiałam się z rodziną na co zmienimy.
No i znowu zapomniałam, na stronie była podana ilość wolnych miejsc oraz liczba osób z wynikiem równym lub lepszym od mojego.
W końcu stanęło na Technologii Energii Odnawialnej.
Jak się zapisałam, to byłam 6 na 16.
W sobotę wieczorem już 12 na 16.
W niedzielę wieczorej już było niebezpiecznie, 15 na 16.
W poniedziałek o 8:50 już byłam 17 na 16.
Było niezłe zamieszanie, w dodatku mój tata z bratem mieli zaraz jechać do Warszawy, a mama była nad jeziorem.
Czytam opisy różnych kierunków, ale nic mi nie pasowało, kompletne zero.
Już zaczynałam się poddawać. Pomyślałam, że przecież we wrześniu są drugie nabory, może gdzieś się dostanę.
O 9:48 do mojego taty zadzwoniła moja mama w celu sprawdzenia, czy podjęłam decyzję.
W tamtym momencie byłam zła na moich rodziców, że chcieli, abym wybrała cokolwiek; jakbym ja sama nie miała zdania, a przecież chodzi o moje studia.
No i kilka sekund przed zakończeniem wyboru kliknęłam i potwierdziłam wybór kierunku Technologia żywności i żywienie człowieka.
Na liście byłam chyba 7 na 39, więc szanse jakieś miałam.
Ale co z tego, skoro zostałam do tego zmuszona.
Kilka godzin o tym myślałam i wiecie co?
To chyba był dobry traf, skoro wybrałam przypadkowo.
Idąc do szkoły średniej, chciałam aby było to Technikum Gastronomiczne.
Jedzenie zawsze odgrywało w moim życiu ważną rolę, głównie przez diety.
No i w końcu poszłam w tym kierunku.
Zostałam zakwalifikowana i wczoraj powiozłam papiery na uczelnię.
Od razu także złożyłam podanie o przyznanie miejsca w akademiku.
Haha, może się spotkamy kiedyś.
Jak już wracałam z mamą to powiedziała: Będziesz płakać? Bo ja to chyba ryczeć.
Dziwnie pewnie będzie, ale trzeba będzie się przyzwyczaić.
Jeszcze dzisiaj rano oglądałam film pt. Wycieczka na studia (nie jestem pewna tytułu).
No i na koniec rodzice żegnali się z dziewczyną, która szła na studia 1000 km od domu.
Tak wyglądały moje przedstudenckie perypetie.
Mam nadzieję, że u Was nie było aż tak źle.
Wow, pobiłam rekord, pisałam ten post przez 150 kilometrów.
No i skończyłam dzisiaj teorię.
W poniedziałek umówię się na pierwszą jazdę, a narazie wychwytuję błędy kierowców.
Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam i dotrwaliście do końca.
Dziękuję.
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nicki

2017-07-18

Prawo jazdy

Hej Kochani,
Ogłaszam uroczyście, że dzisiaj zaczęłam kurs na prawo jazdy kat.B.
Niby nic takiego, ale wiadomo, że to coś.
Mogłam już zacząć robić ponad rok temu, ale z moją chorobą nigdy nic nie wiadomo.
W piątek do wyrobienia profilu na kierowcęusiałam pójść do lekarza na rozmowę.
Zwykle przy cukrzycy trzeba robić częstsze badania kierowcy, a mi pani doktor dała max., czyli 5 lat.
Udało mi się wszystko bez problemów załatwić i tak oto dzisiaj miałam już dwie godziny teorii.
W sumie sporo się nauczyłam jak na wstęp.
Zobaczymy jak będzie w kolejnych dniach.
A, no i pod koniec przyszłego tygodnia będę mogła umówić się już na pierwszą jazdę.
Wow, jak się cieszę.
A jak Wam poszło lub idzie robienie prawa jazdy?
Życzę miłego dnia.
Pozdrawiam
Nick

2017-07-05

Szyszki z ryżu preparowanego i krówek

Hej Kochani,
Witam Was w kolejnym poście.
Dzisiaj przychodzę do Was z następnym przepisem.
Jakoś dwa tyhodnie temu moja mama kupiła krówki.
I wtedy pomyślałam o zrobieniu szyszek.
W ciągu ostatnich siedmiu lat jadłam je tylko raz, więc doszło do tego, że postanowiłam je zrobić.
I tak oto wczoraj zaopatrzyłam się we wszystkie potrzebne składniki i ruszyłam do dzieła.
Nie będę Was tu zbędnie zanudzać, bo woem, że niektórzy szukają tu przepisu, a nie pogadanki.
Tak więc zapraszam do czytania i robienia.
Jest to mój autorski przepis na hurtową ilość (duża rodzina to dużo jedzenia).
Generalnie proporcje składników to 6:2:1 (krówki:ryż:margaryna).

Składniki:
  • 1,5 kg krówek
  • 600 g ryżu preparowanego
  • 250 g margaryny


Przygotowanie:
  • Krówki roztapiamy razem z margaryną.
  • Kiedy masa będzie się gotować, garnek zdejmujemy z ognia.
  • Dodajemy ryż preparowany i dokładnie mieszamy łącząc składniki.
  • Po wymieszaniu najlepiej odczekać chwilę, by się nie poparzyć.
  • Szyszki formujemy w dłoniach (ja robiłam to w rękawiczkach foliowych, ale nie pomogły za bardzo).
  • Gotowe odkładamy na papier do pieczenia żeby zastygły.
  • Pół godziny później można już przełożyć je do pojemnika.

Z tej porcji zrobiłam 63 większe (po 20 gramów) i 63 mniejsze (po ok. 15 gramów) szyszki.
Smacznego